środa, 6 listopada 2013

Cinco minutos con vos

Ponieważ wpadłam w jakiś wir czasoprzestrzennoosobowosytuacyjny, wystawiając jedną nogę korzystam z chwili by coś napisać. Chciałabym zebrać do kupy ostatnie wydarzenia.


Jest 31 sierpnia, wieczór. Siedzę z bratem u taty i delektujemy się ostatnimi godzinami wakacji.
Nie znamy jutra.

1 września. Rozpoczynamy szkołę. Bardzo niechętnie - pierwszy raz w życiu doznałam tak wielkiego żalu z powodu końca wakacji i początku szkoły. Jednak miło z powrotem być wśród swoich. Gala otwierając rok 2013/2014 kończy się afterkiem w moim domu.
Wieczorem akcja pakowanie - następnego dnia ziszcza się nasza zaległa zielona szkoła, razem z klasą ruszamy na Węgry żeby zabawić w Budapeszcie.
Ten wyjazd bardzo dobrze wspominam, dlatego, tak jak i miałam zamiar wcześniej, poświęce mu osobnego posta.
Tydzień kończy się imprezami i powrotem mojej mamy ze Wschodu.
Od poniedziałku zaczyna się  p a n i k a.


Pomijając tak cudowny początek i urodziny, wrzesień niestety zawiódł mocno moje oczekiwania. Zawsze był moim ukochanym miesiącem, ale absolutnie nie przypominał tych z poprzednich lat. Może po prostu nie mogłam się pogodzić z faktem, że pewne rzeczy już nie wrócą, a nic nie jest nigdy takie same. Brakowało paru osób. Słońca. Atmosfery.


Do moich urodzin (którym poświęce osobny post, zupełnie wypadło mi z głowy!) trwałam w stresującej obsesji - przecież wszystko musi być perfect! Na szczęście przyjaciele i znajomi nie zawiedli. Dostałam rewelacyjny filmik urodzinowy z życzeniami i zdjęciami, kwiaty, prezenty, całusy... ale chyba najwspanialszym prezentem była po prostu ich obecność. Na urodzinowe party przyszli wszyscy, nawet jeśli mieszkali daleko lub było ciężko im sie wyrwać, albo jeszcze tuż za progiem czekała na nich inna impreza. Jestem Wam bardzo wdzięczna, następnego dnia miałam zakwasy w policzkach od śmiania się!


Wraz z wrześniem kończy się radość z mojej absurdalnie szczupłej sylwetki. Października wolałabym nie drażnić stukotem klawiatury. Zostawmy. 


A więc mamy listopad. Znienawidzony przeze mnie miesiąc, do którego przekonałam się rok temu
Świąt zmarłych nie będę komentować, bo to osobista sprawa każdego, ale powiedzieć muszę, że lubię te rodzinne reuniony :)

Nie mogę jednak nie skomentować zdegustowania jakiego doznałam w sobotę na jednym z radomskich cmentarzy. Otóż wzdłuż muru (po drugiej stronie jest ulica) utworzono "szafki" rodem z IKEA gdzie chowa się urny ze skremowanymi zmarłymi i zamyka klapą. Jedna szafeczka ma około 30x30cm i są porozmieszczane jedna obok drugiej. Ba! Żeby tego było mało, obok uroczych regałów stoją ścisnięte w kupie toitoie. Pardon, zły dobór słów. 

Świeczki nie zapalimy, bo nie ma gdzie, ALE i to zostało przewidziane! Przed szafeczkami stoi szkatułka z plastikowymi świeczkami postawiona na automacie, który połyka monety. Za złotówkę pali sie jedno światełko. Kwiaty? Chyba raczej kwiatki. Uchwyty klap do zamykania robią za mini wazoniki gdzie mozemy wsadzić ledwie źdźebełko.

Chciałam napisać, że zamarłam na widok tego wynalazku, ale to też zły dobór słów.
Wyobrażacie sobie przychodzić do bliskiego, który odszedł i sterczeć z innymi przy "szafeczkach"? Gdzie intymność? I jakieś takie poszanowanie... Te toitoie.. Ajj. I właśnie dowiedziałam się jak ten wynalazek się nazywa. KOLUMBARIUM.


Może i powinniśmy iść z duchem czasu i owszem, jest to nowoczesne rozwiązanie... Ja jednak jestem zdania, że w niektórych kwestiach górę powinna wziąć tradycja.



na koniec fantastyczny duet! Elvis Costello z The Roots

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz